W niedzielę 28 lutego 2016 r. UKS Azymut 45 Gdynia zaprosił na setne spotkanie z cyklu „Z mapą do lasu”. Bazą imprezy był parking leśny w Gdyni niedaleko Leśniczówki Rogulewo. Parking oczywiście nie wystarczył dla wszystkich chętnych a pojazdy zajęły jeszcze pobocza ul. Wiczlińskiej na sporym jej odcinku. Z uwagi na jubileusz, ogłoszony konkurs i możliwość wylosowania nagrody a także ognisko z kiełbaskami – przybyła rekordowa ilość chętnych. Organizatorzy informują o 353 osobach, nie licząc psów. Pogoda nie utrudniała zaszczycając nas słońcem wyglądającym okresowo zza chmurek.
Razem z małżonką odebraliśmy mapy zgodnie z hasłem przewodnim udaliśmy się do lasu. Jego fragment znajdujący się między Rogulewem a Niemotowem obfituje w liczne rowy melioracyjne. Okolicy tej nie wspominam dobrze, gdyż w październiku 2014 r. podczas mistrzostw Gdyni w biegu na orientację zgubiłem na trasie telefon. Szczęśliwie po przejściu z kolegą Marcinem kilku kilometrów trasy i okresowym dzwonieniu – odnalazł się, ale trauma pozostała…
Tym razem były mniejsze szanse na zgubienie telefonu, bo nie planowaliśmy biegać. Dodatkowo zagęszczenie 13 punktów kontrolnych na niewielkim obszarze i wyznaczona trasa zmuszająca do kręcenia się w koło spowodowała, że podjęliśmy decyzję o podbijaniu punktów jak leci, a nie w kolejności. Dziarskim krokiem zbliżaliśmy się do pierwszego z naszych PK, gdy drogę przeciął nam rów wodny. Oczekiwałem go, bo ku niemu się kierowaliśmy zgodnie z mapą, ale nie spodziewałem się, że konsekwencje spotkania z tą przeszkodą będą niebagatelne. Otóż próbowałem pomóc żonie przedostać się na drugą stronę rowu, gdy niespodziewanie poślizgnąłem się na niewielkiej skarpie i upadając na plecy zjechałem nad samą wodę, nieco zamaczając w niej obuwie. Poirytowany niefartem kontynuowałem poszukiwanie punktów kontrolnych z błotnistą plamą na spodniach i całkowicie nieświadom tego, co wydarzyło się w plecaku, który niosłem. Po pewnym czasie żona poczuła pragnienie i sięgnęła do wnętrza plecaka po kubek termiczny. Ze zdziwieniem stwierdziła, że tenże jest wgnieciony. Na szczęście nie rozszczelnił się, więc można powiedzieć, że jest sprawny. W plecaku znajdowały się jeszcze zapasowe okulary w solidnym etui oraz telefon komórkowy, w którym dopiero co wymieniłem szybkę. Nie wierzyłem, że mogło przydarzyć się im coś złego. Niestety po raz kolejny okazało się, że Murphy miał rację. Jego prawa zadziałały w całej rozciągłości – etui uszkodzone, szkło w okularach pęknięte, szybka w telefonie do wymiany. Nic tylko rozpłakać się. Ale jako że o skali zniszczeń przekonaliśmy się dopiero w domu, kontynuowaliśmy leśną wędrówkę we w miarę dobrym humorze.
Las był wyjątkowo przyjemnym miejscem tego dnia, zwłaszcza gdy do głosu dochodziło słońce. Dodatkowo zaskakiwał nam swoimi niespodziankami. Tutaj mrowisko – z dziurami średnicy jakichś 10 cm. A tu kolejne i też z dziurami – a to wandale! Niszczyć mrowiska – jak można! Jak się okazuje, tym wandalem jest dzięcioł zielony, który rozkopuje zimą mrowiska w poszukiwaniu pożywienia. Potrafi – jak podają internetowe źródła – wykopać do metra tunelu aby zaspokoić swój głód. To naprawdę niesamowite. Potem natknęliśmy się na ślady bytności zwierząt, a w zasadzie odbytności, czyli odchody… Postanowiłem zrobić im zdjęcie, aby później oznaczyć zwierzę jakie pozostawiło ten ślad. Nie jest to proste zadanie – internet zawodzi, nie publikując zbyt wielu materiałów w tym zakresie. Nawet książka „Ślady i tropy zwierząt” potraktowała sprawę po macoszemu, opisując kształt bobków, ale zapominając określić ich wielkość. W rezultacie z pewną dozą niepewności jestem skłonny przyjąć, że znalezisko należało do łani jelenia. Ostatnia zdobycz to gniazdo jakie leżało sobie na leśnej ściółce. Spadło nieszczęsne i leżało. Tym razem, nawet wyposażony w ww. książkę omawiającą tematykę gniazd, nie podejmuję się określić do jakiego gatunku ptaków należało.
Co do poszukiwania PK, to wyposażeni w mapy, kompasy i zmysł wzroku radziliśmy sobie całkiem nieźle, nie błądząc zanadto. Po powrocie do bazy upiekliśmy na ognisku kiełbaski, które z wielkim apetytem pochłonęliśmy wraz z chlebem i musztardą. Pycha. Z żalem zakończyliśmy tą leśną przygodę, bo spędzone tu trzy godziny to był naprawdę dobry czas.